Znów się będę do czegoś przyznawał. Otóż około piętnastu lat temu, miałem swój pierwszy kontakt z Sistiemą (czasami pisaną jako Systema). Przyjechał wtedy do Warszawy, na zaproszenie dawno niewidzianego znajomego, jeden z bardziej zaawansowanych uczniów Michaiła Riabko. Co mnie wtedy podkusiło, żeby na te treningi pójść? Nie pomnę już. Przecież były to czasy, kiedy doktor Yang uber alles (oczywiście przepraszam za porównanie, ale biorę Jiuzhizy na świadka, że tak było). Pamiętam tylko, że zainspirował mnie motyw przewodni trzydniowego seminarium… A było to „Oddychanie”! No to ja se pokombinowałem i wykoncypowałem tak: Co oni mi mogą o oddychaniu powiedzieć? Ja TAI CHI ĆWICZĘ!!! A poza tym, w oddychaniu to ja miałem wtedy ponad 30 lat doświadczenia. W zasadzie to ja już wtedy mogłem takie seminarium sam poprowadzić. Tak było… Takie samo przeświadczenie o byciu wymiataczem już „se ne wrati”… Mam nadzieję.
Sasza (tak było i pewnie nadal jest na imię temu Rosjaninowi) nie przejął się moimi, bez wątpienia, wysokimi umiejętnościami i seminarium poprowadził sam. Na początek powiedział „Dzień dobry, mam na imię Sasza i teraz będziemy ćwiczyli pompki” i tak przez cztery godziny. Z tą różnicą, że „dzień dobry” powiedział raz, a pompki rąbaliśmy non stop. Tego dnia przeszła mi jakakolwiek sympatia do RMA (Rusian Martial Arts). Wtedy pomyślałem sobie: „Zapłacone!? To tak jak na weselu – lepiej sr…a dostać niż ma się zmarnować. Co może być gorsze od czterech godzin pompek?”. Poszedłem na drugi dzień. A Sasza powiedział „dzień dobry” (on tej kindersztuby chyba ze Specnazu nie wyniósł) i dodał: „dziś będziemy biegać”.
bieganie sote
No to musicie wiedzieć, że ja wtedy byłem w stanie przebiec czterysta dziesięć metrów. Skąd wiem, że czterysta dziesięć? Bo tyle miało okrążenie bocznego boiska na słynnej SKRZE (czekam aż ją otworzą). Ja przebiegałem JEDNO (sic) okrążenie, a potem przez 20 minut umierałem i czekałem aż tętno mi spadnie poniżej 220 na minutę. A tu, ktoś mi zaordynował cztery godziny różnego biegania. Ale wiecie co? Sasza mnie biegać nauczył. W następnym tygodniu po jego naukach przebiegłem CZTERY takie okrążenia, (no dobra – przetruchtałem, bo tempo było niewielkie) i przerwałem ten heroiczny wysiłek na wyraźne wezwanie Marka do rozpoczęcia ścieżki.
Na czym polegała metoda? Nie będę opisywał, jak ktoś chce — chętnie pokażę. Ogólnie, to dość proste połączenie wysiłku fizycznego, kontroli oddechu i emocji. Wszystko. Ja to sobie do tej pory ćwiczę od czasu do czasu. Na dokładkę, kiedy teraz bywam na treningach Sistiemy (innej już szkoły), to raduje się moje serce, że i oni biegają wokół sali według dokładnie takiego samego rytu.
Długi wstęp mi wyszedł? Rodor już pewnie śpi. Chcę tylko powiedzieć, że ja tę metodę przez lata łączyłem właśnie z Rosją, z RMA i z Sistiemą. A tu… (i tak właśnie płynnie przechodzimy do clou wpisu). Wpadła mi ostatnio w ręce książeczka: „Gimnastyka oddechowa — w obrazach z objaśnieniami”. NIE, nie lećcie do Empiku! Nie ma jej tam. Książka została wydana w 1927 roku. I cóż tam znajduję? Ano jedno z ćwiczeń nosi nazwę „Oddychanie w biegu”. Opisane jest tam bardzo podobne ćwiczenie do tego, które w tamtych latach pozwoliło mi nie umierać w czasie truchtania.
pomysły nazistów
Nie do końca identyczne, ale widać podobieństwo. Autorem powyższej książki jest Hans Surén. Zajrzałem do netu któż to taki. I zaczęło się. To taki niemiecki pisarz pierwszej połowy XX wieku. Autor książki „Ludzie i słońce”, w której propagował idee naturyzmu. Kilkaset tysięcy egzemplarzy wydrukowanych na całym świecie. Poza tym – autor książki „Niemiecka gimnastyka”. W latach trzydziestych XX wieku przeedytował swoją sztandarową książkę, dostosowując ją do nazistowskich trendów tamtych czasów. Ponoć jego książka, ta o słońcu i ludziach, była pod koniec lat trzydziestych ulubioną książką Adiego (ksywa „malarz”). To właśnie dzięki niemu (naszemu Hansowi) władze III Rzeszy pozwoliły na propagowanie i uprawianie naturyzmu. Ustawy te funkcjonowały jeszcze w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych przyczyniając się do popularności nagich plaż w DeDeeRówku.
Sam Hans miał zdrowo… jakby to delikatnie ująć?… narobione i na dokładkę uklepane. Codziennie w nocy odbywał biegi terenowe po okolicznych lasach, oczywiście całkowicie na golaja (ponoć zwierzyna płowa do tej pory musi korzystać z usług wykwalifikowanych psychologów). Ogólnie twierdził, że życie nago jest jak najbardziej ok. Ale chodziło mu o to, że człowiek nie jest człowiekiem, tylko maszyną do prokreacji, a o maszyny trzeba dbać. Ku chwale wielkich Niemiec i furera. Ot, taka niemiecka kultura techniczna…
Hans skończył jednak słabo. W 1941 oskarżono go o różne czyny nieobyczajne, między innymi o jednoosobowy seks w miejscach publicznych. Wywalili go z partii, a dla równowagi wsadzili do obozu. Wojnę przeżył, a po jej zakończeniu zaszył się w domu i pisał jakieś filozoficzne dzieła o świeceniu pośladami (może to szczęście że nie skończył? 😉 ). W latach pięćdziesiątych XX wieku zrobili go honorowym (za przeproszeniem) członkiem Niemieckiego Towarzystwa Naturystycznego.
naturyzm
Śmiesznie?! Trochę śmiesznie i trochę strasznie. Ale wróćmy do książki od której wyszedłem… Poza zdjęciami wypomadowanych golasów mającymi za zadanie pokazać jak należy oddychać, jest to fragment jakiegoś większego dzieła. Opisy ćwiczeń wyglądają sensownie i brak w nich jakiejkolwiek ideologii. Jest krótko i treściwie. Ciekawe, że tłumacz podpisał się tylko inicjałami.
Co z tego wynika?
Zupełnie nic, jak z całej tej mojej pisaniny zresztą. Najprawdopodobniej nie da się udowodnić, że Rosjanie wywieźli swoje treningowe metody od nazistowskich fachowców. Choć za udowodnienie takiego zjawiska dostałbym talon na Poldka (i to Borewicza) od określonych sił politycznych. Jak dla mnie – pokazuje, że jakieś pomysły, idee treningowe pojawiają się w różnych częściach świata i żaden z tych pomysłów nie jest jedyny, niepowtarzalny, wyjątkowy i oryginalny. I że trening jest apolityczny, a to ludzie robią z tego bagno.
Nawet Tai Chi, które jest moją pasją, jest po prostu czymś… po prostu. Od kiedy, udało mi się (przed samym sobą) obedrzeć je z nimbu, czegoś jedynego, kiedy już nie ma tego „Boksu najwyższej idei”, tego szczytowego osiągnięcia Chin (Ba! Całego świata), tych tysiącletnich tradycji – stał się czymś osiągalnym, czymś, nad czym trzeba pracować, a nie puszyć się zapłaceniem składki za zajęcia.
Qrcze, przeczytałem, co napisałem… Może powinien czytać w trakcie? Jakby udało mi się wpleść w to masonów, rudych cyklistów i jamniczka proboszcza – wyszedłby mi z tego majstersztyk.