Być jak Jarek Szymański

Noworocznie trochę, może trochę nietreningowo, ot tak – wspominkowo zupełnie. Muszę szybko wyjaśnić tytuł. Jarek Szymański, to nasz człowiek w Szanghaju. Wporzo gość ogólnie. Kiedyś nawet udzielił mi wywiadu, który owego czasu bił rekordy wejść na tej stronie (Pięć pytań do Jarka Szymańskiego). Pamiętam, że dopiero jakiś czas po publikacji dotarły do mnie pewne informacje w nim zawarte. Znajdziecie też fajny wywiad z nim na stronie The Tai Chi Notebook (Zobacz więcej). Więc nie będę się produkował na bezdurno.

Od lat mam szczęście obserwować fejsbukowy profil Jarka, na którym pojawiają się fascynujące relacje. Podobają mi się te, w których Jarek, jeżdżąc po Chinach, odwiedza miejsca, w których kiedyś funkcjonowały świątynie. Odkrywa ich ruiny, ostatnich ludzi, którzy się nimi opiekują bądź opuszczone miejsca. To są relacje z miejsc, do których nie wiem ile razy bym się do Chin nie wybrał, to raczej nie dotrę. Nie będę ukrywał, że czytając jego opisy, czułem taką igiełkę zazdrości. Wiem, że to niska emocja, ale jakbyście widzieli te zdjęcia i te opisy, byście mnie zrozumieli.

pozwoliłem sobie jedno podiwanić

Tak więc zapragnąłem zrobić cokolwiek, co pozwoliłoby mi poczuć się choć trochę jako odkrywca. Kiedy już skończyła się cała impreza w Guangfu i w hotelu nieopodal Świątyni Słodkich Łez zostaliśmy tylko ja i Danusia, zaczęliśmy szukać jakiegoś celu dla wyprawy. Przeglądaliśmy okolice Handanu, ale nie ma tu zbyt dużo rzeczy do zwiedzania, w każdym razie z punktu widzenia chińskich portali.

Szukaliśmy czegoś w miarę blisko, gdyż baliśmy się oddalać od hotelu. W kategorii okolicznych ciekawostek najbardziej podobały nam się dwie koncepcje — Świątynia Bogini Nüwa oraz miejsce, które nazywało się Pałac Wahuang. Dalsze śledztwo pozwoliło zawęzić pole poszukiwań, okazało się, że to dwie nazwy tego samego. Udało nam się znaleźć marszrutę dojazdu.

Po krótce, kim jest owa bogini, której pałac chcieliśmy nawiedzić? Bogini Nüwa (女娲) – starożytna bogini uważana za twórczynię ludzkości. Przedstawiana była z ciałem węża lub z rybim ogonem (kuzyneczka naszej Sawy?). Podczas walki między bogami, gdy pękł jeden ze słupów podtrzymujących świat – góra Buzhou, Nüwa roztopiła kamienie i go naprawiła. Wierzono, że stworzyła ludzi, których wypalała w piecu z glinianych figurek. Ludzie wypalani w zbyt wysokiej temperaturze stali się czarni, a w zbyt niskiej biali. Najbardziej udanymi byli ostatni ludzie o żółtej skórze, czyli Chińczycy. Jak widać, każdy ma taki rasizm, na jaki go stać…

bogini Nüwa

Uzbrojeni w całą tę wiedzę wstaliśmy rano i po małym śniadanku wyszliśmy… na herbatę. Poprzedniego dnia poznaliśmy właścicielkę herbaciarni, która mieściła się w dawnej siedzibie szkoły mistrza Zhai. No głupio było odmówić, zresztą nęciła nas okazja popróbowania dobrej herbaty i możliwość obserwacji jak to parzą fachowcy. Nie zawiedliśmy się — napary były wspaniałe, a atmosfera bardzo miła. Tak miła, że wizyta znacznie się przeciągnęła.

herbaciarnia, to nie tylko herbata

Kiedy już pożegnaliśmy gospodynię, spotkała nas następna „przeszkoda”. Po drodze na przystanek kątem oka zauważyłem, że otwarte są drzwi prowadzące do szkoły Shaolin dla dzieciaków. Tej samej, do której wpakowałem się w czasie poprzedniej wizyty. Do tej pory szkoła była zamknięta, więc bardzo chciałem skorzystać z nadarzającej się okazji. Okazało się, że szef szkoły mnie pamiętał, a mnie udało się nawet odnaleźć ową przepiękną, treningową łopatę zrobioną z rurki wodociągowej. I znów wzięliśmy udział w zaimprowizowanym pokazie treningu. Dzieciaki się starały kopać wysoko i szybko, ale mi to czas upływał nieubłaganie.

To wszystko spowodowało, że na wycieczkę wyruszyliśmy około południa. Zgodnie z planem podróży, potwierdzonym u szefa naszego hotelu, bardzo miłego i uczynnego gościa, pierwsza część podróży to autobus (linia 18) do Handanu… około godziny drogi. Tę drogę znaliśmy dobrze, już kilka razy nią jechaliśmy.

Potem krótki bieg z jednego habu autobusowego na drugi. Tu nam się zaczął szczęśliwy traf. Zapytałem o kasę biletową ochroniarza pilnującego bramy wyjazdowej z dworca. Ten skierował nas do olbrzymiej hali, gdzie kupiliśmy odpowiednie bilety, cały czas posługując się zdjęciem z reklamówki atrakcji turystycznej. Z biletami w rękach idziemy do wyjścia na plac dworca, gdy podbiega do nas wysoki, młody Chińczyk i coś krzycząc, ciągnie nas w drugą stronę. Mieliśmy nieco zwiechy, bo zupełnie nie rozumiałem, o co może mu chodzić. Pokazuję mu bilety i ręką wskazuję na wyjście, a on, kręci głową że nie i macha, żebyśmy poszli za nim. No, ryzyk-fizyk, idziemy za gościem. Okazało się, że był to kierowca naszego autobusu (linia 618). Prawdopodobnie ów strażnik powiedział mu o dwójce turystów i ten zostawił autobus na ulicy, by nas poszukać. Fajnie, oszczędził nam około trzydziestu minut, a na dokładkę wiedział, gdzie chcemy dojechać i ogarnął młodą dziewczynę, która miała mieszkać w wiosce obok świątyni. Uczynił ją odpowiedzialną za naszą dalszą podróż.

Handan, to niby nic ciekawego, podobają mi się drzewa tworzące zadaszenia nad ulicami (jak widać zdjęcie zapożyczone)

Szczęśliwi siedzimy w autobusie i czekamy na sygnał od naszej przygodnej przewodniczki. Czekamy, czekamy… widoki zza okna, no trochę orientalne, bo to w końcu Chiny są, ale widziałem to już kilka razy, te małe miejscowości w zasadzie niczym się od siebie nie różnią. Prawdę mówiąc, zupełnie inaczej wyobrażałem sobie kategorię okolicznych atrakcji turystycznych. Dla mnie okolice miasta są znacznie bliżej, a tu… Około trzech godzin później dziewczyna podnosi się i zaprasza nas do wyjścia. No, jeśli to mają być okolice miasta, ta tak jakby powiedzieć, że Kraków jest w okolicach Warszawy. Na przystanku tłumaczy nam, że teraz przesiadka na autobus lokalny numer dwa, a potem na jakiś „wiejski”. Tej informacji w necie nie było. My jednak nadal wierzymy, że to niedaleko, że jesteśmy tuż, tuż. Proponuję dziewczynie, że złapiemy taryfę i przy okazji ona będzie mogła pojechać z nami. Chwilę się wacha, ale w końcu przystaje na propozycję – pewnie gdyby nie Danusia, to by nie pojechała. I znów, słowo blisko okazuje się mieć inne standardy niż w języku polskim. Czeka nas następne 30 minut jazdy taksówką. Te na szczęście są tanie.

Kiedy w końcu stajemy na olbrzymim parkingu, jesteśmy z Danusią zadowoleni. Nawet gorąc (ok 40 stopni) nie jest w stanie „ostudzić” naszej radości. Mamy swoją „tajemniczą świątynie”, na miarę naszych możliwości oczywiście. I kiedy już mieliśmy pożegnać się z nowo poznaną znajomą, ta spytała się nas: skąd przyjechaliśmy? Po krótkiej rozmowie okazało się, że owszem kraj też ją interesuje, ale tak naprawdę chodziło jej o to, gdzie mamy hotel.

  • W Guangfu – odpowiadam
  • Och… to wy już nie macie tam jak wrócić.
nasza przewodniczka at hoc

Okazało się, że godzina szesnasta w Chinach to już dość późno, a poza tym zwiedzanie tego kompleksu, to nie godzina spaceru tylko zabawa na pół dnia. No przyznam, że zrobiło mi się nieco ciepło… na sercu (no bo gdzie?). To sytuacja, której się bałem. Jesteśmy daleko od domu, od hotelu, który zresztą musimy opuścić następnego dnia. A my nawet nie jesteśmy dobrze spakowani. Na szczęście dziewczyna okazuje się być chętna do pomocy. Taksówki nie może nam załatwić, ale według jej informacji za jakiś czas z parkingu rusza autobus turystyczny, który zawiezie nas do sąsiedniego miasta, a stamtąd mamy szansę złapać powrotny kurs do Handanu.

Mamy niecałą godzinę… już wiem, że na spokojne zwiedzanie nie ma czasu, ale może choć trochę? Kupujemy bilety i niczym dziki w żołędzie, rzucamy się do środka. I tu znów zaskoczyły nas realia chińskiej turystyki. Kompleks świątyni Bogini Nüwa mieści się na wysokiej górze, na którą można dostać się albo po gigantycznych schodach, albo kolejką linową. Ani na jedno, ani na drugie nie mamy czasu. Całość ma status parku krajobrazowego. Jedyne, na co mogliśmy sobie pozwolić, to zwiedzanie ogrodów bogini, czyli dużego kompleksu parkowego u stóp świątynnej góry. Piękny park, jeziorka, sztuczne cieki wodne i ponad 40 stopni ciepła. Do tego masa nieznanego nam ptactwa i zagłuszające wszystko cykady przewalające się falami przez równiutkie trawniki. Całe szczęście, że mieliśmy jeszcze termos z gorącą wodą… inaczej byłoby z nami cienko.

Skrócę opis zwiedzania, bo część przygody jeszcze przed nami. Z żalem opuszczamy ogrody, szczególnie, że w oddali, na szczycie góry, widać zabudowania świątyni. Oczyma wyobraźni widzę widoki, które straciliśmy. W recepcji pytam o wspomniany przez znajomą autobus. Recepcjonistka uśmiecha się i mówi, że dziś nie jeździ… to co mamy zrobić? Złapcie okazję do miasta, albo autobus „wiejski” i dalej autobus numer dwa i tam będzie następny autobus do Handanu… (wiadomo, mleko ma najszybszy transport). A jaki numer ma ten „wiejski” autobus ? – nie ma numeru, a gdzie ma przystanek? A tam gdzie go zatrzymasz. A jak często jeździ? Jak przyjedzie, to będzie.

No ciepło nam się znowu zrobiło… szybki rachunek w głowie mówi, że jak wszystko się uda, to do Guangfu wrócimy późną nocą. Jeśli się uda!!! Stajemy na rozstaju dróg i machamy na wszystko, co nam się wydaje odpowiednie. Niestety sporo pojazdów, to duże ciężarówki. Dawno minęły czasy, kiedy jeździłem autostopem i widzę, że Danusia jest już dzisiejszym dniem zmęczona i chyba nieco przestraszona. Tkwimy na uboczu ruchliwej drogi, sami, gdzieś w Azji… pierwszy raz w życiu. Na szczęście trzydzieści minut później pojawia się taki niewielki trójkołowiec. Zatrzymujemy go przy pomocy młodego chłopca, który też łapie stopa. Pokazuję kierowcy, że chcemy jechać do miasta (a żebym to ja wiedział, jak napisać jego nazwę), na przystanek autobusu numer sześćset osiemnaście, który jedzie do Handanu, licząc na to, że pan jest obeznany z lokalną komunikacją. Kierowca się zgadza i na dokładkę rzuca dokładnie taką samą stawkę co taryfiarz, chyba często wozi „łepków” na tej trasie i zna realia. Prawdę mówiąc, trochę dziwi mnie to, że nie ma ochoty naciąć turystów. W takiej Tunezji policzyliby nas razy cztery, co najmniej.

przydrożne płaskorzeźby patriotyczne, występują równie często jak u nas kotwice

Całą drogę powrotną rozglądam się za znajomymi widokami, nie jestem bowiem pewien czy kierowca dobrze nas zrozumiał. Byłoby niefajnie, jakby nas zawiózł na inną sześćset osiemnastkę, jadącą do innego Handanu… Komunikacja przez translatora nadal nie jest czymś doskonałym. Z ulgą widzę znajomy przystanek w Shexian. To stąd rusza sześćset osiemnastka do Handanu. Co prawda nie ma rozkładu jazdy i nie wiem, o której rusza ostatni, ale nadzieja już jest. Powoli robimy się głodni, a tu jak na złość, w zasięgu wzroku, nic spożywczego. Ani knajpki, ani sklepu same przemysłowe sklepu wokół. A my przecież tylko śniadanie wcześnie rano jedliśmy, a na drogę mieliśmy tylko wodę i nieco owoców.

Nie czekaliśmy długo. W pewnej chwili zatrzymuje się taryfiarz, wychodzi do nas i mówi: Handan tsy szy. Mój chiński jest słaby, więc pokazuję mu telefon i proszę, żeby powtórzył. No jak byk: Handan i czterdzieści yuanów (na głowę)… wsiadamy. Czekają nas dwie godziny jazdy z kierowcą palącym papierosy, w nieklimatyzowanym samochodzie, ale za to z otwartymi oknami. Ale powoli zbliżamy się do szczęśliwego zakończenia pechowej wycieczki. Ciekawostką było to, że taksówkarz objechał większość przystanków autobusowych w mieście i w drogę wyruszył, dopiero kiedy zebrał pełną maszynę ludzi. Na szczęście siedziałem z przodu jak panisko, ale z tyłu było ciasno!

Pod koniec podróży kierowca nawet próbował nawiązać z nami jakąś rozmowę. Pytał skąd jesteśmy, jak wygląda godło naszego kraju („To taki orzeł, który nie jest orłem”) lub jak się nazywają nasze pieniądze („To złote, które nie są złote”). Nasze odpowiedzi bardzo mu się podobały (takie chińskie, w stylu taikikowskich klasyk), a kiedy dostał w prezencie przywleczoną z Polski złotóweczkę, był przeszczęśliwy.

Dalej w zasadzie nie ma już co opowiadać, bo załapaliśmy się na ostatni tego dnia autobus do Guangfu i szczęśliwi, bo mieliśmy gdzie usiąść. Tego dnia, o tej godzinie autobus jest zapchany na maksa i jedzie w niemożebnym korku. Do Guangfu docieramy już wieczorem, autobus przecisnął się pomiędzy straganami i wysadził nas na wysokości północnego mostu. Dwadzieścia minut później siedzieliśmy w knajpce „Hot Spot” sprzedającej najtańsze w okolicy zupy, a jednocześnie najprostsze do zamówienia jedzenie. Siedzimy tam szczęśliwi, że wróciliśmy, trochę zawiedzeni tym, że mieliśmy to miejsce na wyciągnięcie ręki, a jednak zawróciliśmy. Ale przygoda była! Jest co opowiadać. To na pewno nie jest taka ostatnia rajza w moim życiu (tj. mam nadzieję, że będzie mi dane jeszcze gdzieś pojechać). Do następnych wypadów przygotujemy się lepiej. To była najbardziej udana ze wszystkich moich nieudanych wycieczek!

zupa z „Hot spot” – tanio, smacznie i dużo

1

Jeśli podoba Ci się moja twórczość i chciałbyś mnie wspomóc w realizowaniu pasji ćwiczenia i propagowania Tai Chi możesz mieć w tym niewielki udział.
Postaw mi kawę (kliknij obok).
Dziękuję.


o, to nas ominęło
byliśmy blisko

7 komentarzy do “Być jak Jarek Szymański”

A co Ty myślisz na ten temat? Dodaj komentarz