„Karate Kid” – nieśmiertelny przebój lat osiemdziesiątych, kontynuowany, wznawiany, niemiłosiernie eksploatowany. Nieśmiertelny Sensej Miyagi i jego życiowe motto. Kilka dobrych scen, niezamierzonych przekazów i stara jak świat historia. Główny bohater – Daniel La Russo, cienias, bez szans na ujrzenie kawałeczka damskiego biustu przed ukończeniem studiów, kontra Johnny Lawrence, który trzęsie okolicą z bickami widocznymi pod opiętą koszulką. Ten zły wyrywa wszystkie laski, ma motocykl, trenuje karate – jest najlepszy w każdym calu, ale nasz bohater ma w zanadrzu tajną broń.
Po pierwsze – ma złote serce, po drugie – trafia przypadkiem na niepozornego Japończyka, który decyduje się… W zasadzie, po co ja to piszę? Jak ktoś nie oglądał, to wstyd! Natychmiast do TV poszukać i obejrzeć. Nic, że głupi. Nic, że fabuła do bólu przewidywalna, a postacie jednowymiarowe, ale pokolenie ćwiczących od lat osiemdziesiątych było kształtowane między innymi takimi filmami. A przecież, treningowo, to najlepsze pokolenie. To ludzie, którym osobiście zazdroszczę samozaparcia…
Ale o czym to ja… Ok… Niedawno kolega podrzucił mi pomysł. Ty weź obejrzyj sobie „Cobra Kai”, to kontynuacja „Karate Kida”. Sprawdziłem w necie… uśśśśśśś… cztery sezony, piąty w drodze. Nie dla mnie. Nie lubię tasiemców. Wolę dłuższe, zamknięte formy, mające swój początek, rozwinięcie i zakończenie… jak technika Tai Chi (już kiedyś pisałem o związkach Tai Chi ze sztuką tworzenia literatury). Jeśli serial, to krótki, jednosezonowy, bo wtedy akcja ma szansę się zakończyć, a po co na siłę tworzyć wątki do kontynuacji w następnym sezonie? Dla kasy misiu, dla kasy.
Ale… jakoś ostatnio, przy pracach domowych, puściłem sobie ten film. I polubiłem go. Po pierwsze grają ci sami aktorzy: William Zabka (nie, nie jest Polakiem) jako Johny Lawrence i Ralph Macchio (również nie pochodzi spod Grójca) jako Daniel LaRusso. Serial pokazuje co się z nim stało po latach. Jak obszedł się z nimi czas. Pierwszy – przegrał turniej, co zapoczątkowało serię porażek życiowych, drugi – wykorzystał swoją wygraną i osiągnął sukces zawodowy. Zbudował dom, ma piękną córkę i ogólnie cud miód.
Ale czy na pewno? Teraz uwaga [SPOILER MODE ON]: przegrana Lawrence utwardziła go. Kiedy przychodzi moment, w którym decyduje się zmienić swoje życie, okazuje się, że ma w sobie siłę, determinację i shen (nie boję się użyć tego słowa w tym kontekście). Natomiast niegdysiejszy zwycięzca, pozbawiony wsparcia pana Miyagi, zanurza się w łatwe życie i odcina kupony, obrasta w tłuszczyk, niby jeszcze coś ćwiczy, ale bez przekonania, tak bezjajecznie.
Film pokazuje kilka ciekawych, prawdziwych zjawisk. Np. próba założenia nowego dojo przez sifu Lawrence kończy się wizytą inspektora, który wskazuje na konieczność remontu i spełnienia mnóstwa „niezbędnych” warunków bezpieczeństwa. Jest też scena, w której na salę, po karatekach, wchodzi grupa pań ćwiczących Jogę. Wypędzają „zabijaków” Lawrenca i zaklejają hasło Cobra Kai (No mercy) banerem o miłości (aż mi coś wtedy zaWIBROWAŁO w żołądku).
Kolejna scena, to przypadek ucznia, który mówi, że zapłacił za zajęcia nie po to, by ktoś mu kazał coś ćwiczyć. Inni uczniowie, którzy boją się pracy na treningu. Do bólu prawdziwy jest obraz miejscowej władzy związku karate debatującej nad kolorem mat, na których odbędą się zawody. I jeszcze scena, kiedy główny bohater – niepasujący do współczesnego, soszialmediowego świata, stoi na ulicy z plikiem plakatów w dłoni – swoją bezradnością budzi jednak trochę litości. [SPOILER MODE OFF] Oprócz tego, to amerykański serial, balonowa guma do wyżucia. Ona kocha ucznia największego wroga jej ojca, który to uczy syna swojego alter ego. Dwie zwalczające się rodziny? Nihil novi sub sole.
Jeden sensei nosi czarne gi (ja przynajmniej wiem, że to nie jest kimono, scenarzysta już nie bardzo), a drugi białe. Jeden uczy w zagraconej salce w domu handlowym i prowadza swoich uczniów na treningi wśród złomowiska. Drugi ma jasne, przestronne dojo z pamiątkami po mistrzu, a ciszy i spokoju szuka w „okolicznościach” przyrody. Jeden musi walczyć o utrzymanie dojo, drugiego stać na prowadzenie jednego ucznia na własnych zasadach.
Jak w życiu.
To oczywiście klasyczna soup opera, do bólu przewidywalna akcja, bez większego przesłania. Chociaż czy [SPOILER MODE ON] historia zahukanego „Wargi” daje do myślenia? Przemiana pomiatanego chłopaka z syndromem ofiary w przebojowego „Jastrzębia”, wydaje się być zwycięstwem teorii o pozytywnym wpływie treningu na psychikę ćwiczącego, ale to, co się dzieje z nim później, jest już ostrzeżeniem. [SPOILER MODE OFF] A nadal jest prawdziwe do bólu. Ja widziałem wielu „zbyt dobrych” by ćwiczyć, którym najwyraźniej przydałaby się nowa dawka pokory. To ostrzeżenie, które każdy powinien wziąć do serca. Ja też.
Czy będzie to klasyczna pozycja? No raczej nie. Nie te czasy. Teraz już takie filmy raczej nie mają szansy powstać. Chociaż, „Kill Bill” albo „Ghost Dog” doczekały się statusu kultowego obrazu. To może po obejrzeniu „Cobry” jakiś młody chłopak zatęskni za taką „romantyką maty” i przyjdzie poćwiczyć? Choć mało prawdopodobne jest to, że pojmie, iż życie nie toczy się w filmowym skrócie.
Cobra Kai
Dla mnie? Film do obejrzenia. Zapewne zupełnie przypadkiem, twórcy dotknęli tematyki, która mnie interesuje i która mnie bezpośrednio dotyka. W filmie są momenty, w których przychodzi refleksja. Jak zwycięstwo przerodziło się w porażkę? Czy wczesna porażka nie była po prostu wstępem do zwycięstwa? Przede wszystkim jednak o konieczności znalezienia umiaru, złotego środka i posiadania pokory.
Jakby co, koszulki z nadrukiem Cobra Kai są na alledrogo po 30 PLN. Na razie nie czuję potrzeby ich noszenia. Koszulki nie ćwiczą.
PS. Drugi sezon to już dno i dwa metry mułu… niestety.
PS II. I ja się już chyba zmieniłem. Kiedyś chciałem znaleźć swojego Pana Miyagi – dziś poszedłbym raczej do Cobra Kai. Choć, gdyby Miyagi żył, wybór byłby oczywiście dużo trudniejszy.
Stary! Obejrzałem wszystkie sezony w kilka wieczorów. Z sentymentu 🙂
Twardziel… zupełnie jakbyś nie ćwiczył Tai Chi. Ja dałem radę cały pierwszy i kawałek drugiego. W miesiąc.
Ja obejrzałem tylko te pierwsze 3 czy 4, które wtedy wrzucili na zachętę na YT 🙂
Oki… to masz brązowy pas, jak obejrzysz do końca dostaniesz pierwszy dan
Fajny wpis, wróciły wspomnienia :-)…serialu jeszcze nie oglądałem, ale film „Karate Kid” w tamtych czasach to było COŚ :-)….do dzisiaj pamiętam mój ulubiony tekst: Daniel pyta panie Miyagi jaki ma pan pas ? Miyagi: skórzany trzy dolary dwadzieścia centów :-).
Tak. Kieyś myślałem że to byla drwina z pytającego, teraz wiem że to objaw pokory
6 sezon, chyba będzie jeszcze jeden…mam nadzieję 😉
,,PS. Drugi sezon to już dno i dwa metry mułu… niestety.” . nie zgadzam się
,,PS II. I ja się już chyba zmieniłem. Kiedyś chciałem znaleźć swojego Pana Miyagi – dziś poszedłbym raczej do Cobra Kai. Choć, gdyby Miyagi żył, wybór byłby oczywiście dużo trudniejszy.”…ja zaś mając 60tkę na karku nie miałbym wątpliwości co wybrać,…zresztą inaczej patrzę na ten serial, fajnie go zrobiono 😉
Nawet nie wiedziałem, że to jeszcze ciągną. Chyba nawet brak mi przestrzeni żeby to nadal śledzić.