Właściwie, to nie tyle nocy ile całego dnia, ale ten tytuł lepiej brzmi i pewnie przyciągnie więcej czytelników. No wiecie, że niby coś tam, coś tam… a tu nie!
A było to tak. Na horyzoncie pojawiła się oferta warsztatów z Robertem Wąsem. Żal nie skorzystać z okazji. Wybrałem Białystok. Jak jeszcze pojawiła się szansa na wspólną podróż ze znajomymi, to dusza na samą myśl zaczęła się kręcić niecierpliwie pod ciemieniem (czy gdzie to ona w człeku siedzi). Co prawda Danusia twierdzi, że to nie dusza mi się rwie do przygód, tylko to zwyczajne owsiki lub nerwica dupy. Ja jednak myślę, że póki naukowcy nie dogadają się co do materialistycznej natury duszy, to niczego nie można wykluczyć.
Żeby zakończyć moje pseudofilozoficzne wywody, przejdę do meritum. Dojazd bajka, zaraz za Warszawą przestało pruszyć białym puchem i w zasadzie trasę do Perły Podlasia pokonałem niewiele dłużej niż te kilka przystanków po samej stolicy (bez komentarza — ale połączenia Tarcho z Bródnem… wrrr).
kij tai chi
Na miejscu niby standard i nuda. Sala ta sama co zwykle, rozkład szatni znam jak własną kieszeń. Wiem już gdzie można szybko zjeść, a gdzie dobrze, jeśli ma się czas. Okazało się nawet, że w przejściu podziemnym stoi ten sam pan z harmoszką co kilka lat temu. Białystok oczywiście nie zatrzymał się w czasie, trochę więcej świateł, większy ruch, mniej miejsc do parkowania, ale nadal żyje się tu dużo wolniej niż w Warszawie. Jak to powiedziała Ana: „Dobre miasto, nie jest klaustrofobiczne”.
To, co mnie zaskoczyło, przynajmniej in plus, to ilość ludzi na sali. Zazwyczaj białostockie seminaria były raczej kameralne. A dziś… Poza dużą reprezentacją miejscową było też sporo ludzi z Warszawy, z Gdańska, i nawet z Bełchatowa. Robert zapowiedział możliwość zdawania egzaminów i chyba to ludzi dodatkowo zmobilizowało. Choć jak wieść gminna niesie, kilka osób w ostatniej chwili zrezygnowało ze zdawania na korzyść wcześniejszej imprezy w „Głodnym wilku”. Jest duch w narodzie!!!
Jestem gorącym zwolennikiem certyfikacji, mimo że widzę jej słabe, ba wręcz ciemne, strony. Egzaminy to taki kop do samodzielnej pracy i kij nad głową, żeby własnych koncepcji nie wdrażać tylko trzymać się wyznaczonego kursu. Na szczęście jest też marchewka w postaci przyrastającej na nogawce liczbie pasków i rosnącej pozycji wśród sióstr i braci. Tak… zwłaszcza wśród sióstr…. żem się rozmarzył.
wchodzę ja cały na biało
Do brzegu, do brzegu. Cream de la cream, to oczywiście trening. Dwie sesje sobie zafundowałem, żałując bardzo, że nie dam rady zostać na niedzielny kij. Ale co się odwlecze…
Arkadiusz, czyli gospodarz i Robert, jako główny aktor, zapodali taki oto plan: „Korekta formy na bazie aplikacji” oraz „Centrowanie i pchające ręce”. Będę szczery, bo inaczej się bloga prowadzić nie da i kadzić nikomu nie będę. Coraz mniej lubię aplikacje YMAAowskie. Mniej jest w nich zasad, a więcej techniki użytkowej. Ta ostatnia jest oczywiście przydatna, bo przecież sztuki walki ćwiczymy… ale jeśli ktoś nie ma backgroundu takiego samego jak prowadzący, to zanim przebije się przez wymagania dotyczące kątów, skręcenia ręki i innych, to już przechodzi się do następnej aplikacji. Siłą rzeczy dużo osób zapatrzonych w końcowy efekt, pomija się to, co najważniejsze. A widzę, że Robert jest coraz lepszy w Qin Na i zapasach, to siłą rzeczy i te techniki w aplikacjach dominują. Są bardzo widowiskowe (i nie ukrywam, że skuteczne), ale ja bym te rzeczy oddzielał.
Ale to mój problem, nie prowadzącego. U niego to wszystko wygląda na jasne i przejrzyste. Chyba jednak wolę aplikacje, które ćwiczymy z Andrzejem. Jakoś szybciej je łapię, choć mam nadzieję, że Andrzej tego nie czyta. Już widzę, jak na następnym treningu udowodni mi, że nie mam racji (czytaj: czyli moje plecy i ściana — never ending story).
Nie mniej jednak, to właśnie na tym treningu usłyszałem słowa, które będą mi towarzyszyły przez najbliższy czas. To taka krótka definicja czym jest Tai Chi i kilka demonstracji, w których wyraźnie to zobaczyłem. To rzadka umiejętność. Gadać to jedno, każdy gupi potrafi, ale weź to człeku pokaż. Fajnie, duży materiał do pracy. Czyli owo tytułowe oświecenie. Bo sama forma stylu Yang (mimo, że nadal ją sobie ćwiczę), odjechała już daleko. Tak że niektóre aplikacje były dla mnie męczące.
forma stylu Yang
Drugi trening „Centrowanie”. Na szczęście Robert stwierdził, że jakieś tam stopnie mam i mogę ćwiczyć w grupie zaawansowanej. Miło było poćwiczyć techniki w parach, wysłuchać korekt (oj, trochę się podejście zmieniło od czasów, kiedy ja dziergałem materiał na trójkę). Udało mi się nawet lekko dotknąć tego, czego jeszcze nie ćwiczyłem. Co ciekawego zauważyłem? Pomimo tego, że od lat rzadko ćwiczę ten materiał, to i ja czuję jakiś progres. Nie jest to może poziom egzaminacyjny, ale duuużo lepiej niż w czasach, kiedy próbowałem to jakoś programowo osiodłać.
Kto wie może to jednak prawda, że jeśli się chce za mocno, to zazwyczaj się nie udaje? Że trzeba ćwiczyć, ale od tego treningu za dużo nie oczekiwać, a wtedy przyjdzie to, co ma przyjść. Czyli, jak to śpiewał artysta:
„Niedojedzony chleb
w ustach zdąży się rozpłynąć,
a niedopity rum
rozgrzeje jeszcze krew…”.
Ot, taki to taoizm spod monopolowego, w sam raz dla mnie.
1
Jeśli podoba Ci się moja twórczość i chciałbyś mnie wspomóc w realizowaniu pasji ćwiczenia i propagowania Tai Chi możesz mieć w tym niewielki udział.
Postaw mi kawę (kliknij obok).
Dziękuję.
Kiedy to piszę, siedzę sam w autobusie do Wawy, pojawiło się trochę smutku, że powoli oddalam się od środowiska w którym spędziłem tyle lat. Mają już swoje sprawy – które nie są moimi, mają swoje zrozumienie – które nie jest już moim… Ale tak wybrałem i nie żałuję – co nie znaczy, że nie mogę czuć tej odrobiny nostalgii. Nie zostałem na egzaminach, bo bym ich nie rozumiał chyba. Szybki marsz na dworzec i powrót. Ziarno zostało zasiane, ziemia wzruszona i treningowym potem podlana – teraz musi urosnąć.
„Gdy wąs siwieje, du..a szaleje” – napis na spiżowym trójnogu z Mawangdui. Naukowcy spierają się, czy zatarty fragment zawierał litery „sz” czy „p” ;]
:)…. wydam tomik z Twoimi poezjami… i zdjęciem na okładce