Obserwując ćwiczących Tajwańczyków, zauważyłem, że często wybierają sobie jedno ćwiczenie i powtarzają je w kółko przez długi czas. Spacerując po parku Dean, widziałem kobietę, która z zapałem maszerowała w miejscu. Ćwiczyła szybko, wysoko unosząc kolano i przeciwległą rękę. Oczywiście mogła tylko czekać, aż zniknę za bambusowym gaikiem i ćwiczyć zaawansowane techniki Bagua, ale to mało prawdopodobne. Fiodor jako już nieomal autochton potwierdził: „Oni tak ćwiczą”.
Moje doświadczenia z taką metodyką treningową były nikłe. Ot, ze dwa razy byłem na tak zwanym treningu tysiąca powtórzeń. Jak sama nazwa wskazuje, wybieramy sobie jakąś technikę z formy i wykonujemy ją w kółko ponad tysiąc razy. Dlaczego ponad? Abo za każdym razem ktoś się rąbnął w liczeniu i wychodziło więcej. Dla mnie te treningi miały jedną istotną wadę (poza tym całym anturażem ze świecami i pochodniami upodobniającymi je trochę do marszów z czasów III rzeszy), były one wykonywane niejako od święta. To za rzadko, by przynieść jakiś trwały efekt.
Jaki może być ten efekt? Tu się będę posiłkował słowami moich nauczycieli. Kiedyś, jeszcze na Skrze, Marek kazał nam wybrać sobie trzy drzewa i ćwiczyć pomiędzy nimi poruszanie. Powiedział też, że ma to sens, kiedy ćwiczymy to dłużej niż 45 minut, bo wtedy umysł wchodzi w stan takiej „głupawki” i przestajemy planować ruchy, tylko wychodzą z głębi nas. Przyznam się, że wtedy próbowałem, ale po 15-20 minutach wymiękałem, po prostu nudziło mi się. Nie na tyle, żeby iść sobie do domu, ale zawsze zachciewało mi się ćwiczyć coś innego.
mozolna praktyka
Podobnie do Marka wypowiadał się też Andrzej Kalisz. Choć nie uczęszczałem wtedy do niego na regularne zajęcia, to pamiętam z chorzowskiego obozu Yi Quan takie zdanie na temat ćwiczeń Zhan Zhuangu: „Przez pierwsze czterdzieści minut to walka z ciałem, potem zaczyna się coś dziać” – tak to sobie w każdym razie zapisałem w notesiku nr 3. Zaraz poniżej dopisałem: „Czterdzieści minut!!! Jak ja wymiękam po 2-3…”. Dawno to było, oj dawno…
Z tego mogłoby wynikać, że faktycznie długotrwałe powtarzanie jednego ćwiczenia może przynosić jakiś pozytywny efekt, coś na wyższym poziomie mentalnym. Tylko co? Nie wiem, bo z tych dwóch powyższych przykładów, to udaje mi się ćwiczyć Zhan Zhuang powyżej 60 minut, a sparring z cieniem pomiędzy trzema drzewami nadal przerasta mnie mentalnie. O Zhan Zhuangu mogę napisać tylko tyle, że kiedy mięśnie przestają walczyć ze zmęczeniem i napięciem, to całe stanie wygląda inaczej — więcej można wyczuć, coś tam się dzieje.
Kiedy więc wróciłem z wyjazdu, już w Wawie, postawiłem na własnym garbie przetestować, jak to jest. Wszystko byłoby ok, gdyby nie to, że podzieliłem się z Markiem tym pomysłem.
Eeee tam… ja to jestem przeciwny takim monoćwiczeniom — zareagował. — Jak pracuje tylko jedna grupa mięśniowa, łatwiej o kontuzję…
Czyli jak zbyt proste ćwiczenie, to nie, jak dosyć wymagająca praktyka, to już tak? Rzecz w tem, że ja tam widziałem właśnie te proste techniki. No i masz babo placek.
No cóż, kobyłka u płota, czyli słowo się rzekło, trzeba będzie spróbować. I wtedy zdarzyło się to coś, co już nie raz mnie zadziwiło. Wielokrotnie jak coś mnie fascynowało i chciałem tego spróbować, to nagle okazywało się, że albo znajdowałem człowieka, który to umiał, albo na zajęciach, niewiadomo skąd, to ćwiczenie pojawiało się w danym przekazie funkcjonuje. Nawet bez mojej ingerencji.
Leniwe poprawianie ubrania
Jak to było tym razem? Zameldowałem się na treningu w Akademii (więc tego dnia na tapecie było Tai Chi). Jakoś tak wyszło, że oprócz mnie nikt na salę nie zawitał. Niby komfortowy układ, gdyby nie to, że w takiej sytuacji Andrzej Kalisz widzi wszystkie moje błędy (no, za bardzo się wysilać nie musi) i po każdym takim treningu mój notesik zapełnia się notatkami w sposób ekspresowy. Tym razem Andrzej stwierdził, że mamy salę wolną i możemy dokładnie przećwiczyć Lan Zha Yi i bach… przez następną godzinę ćwiczyłem „Leniwe poprawianie ubrania”.
Efekty? Na razie żadnych. Poza tym, że w domu czułem nogi (nie skarpetki, nic z tych rzeczy). Póki się jeszcze poruszałem, było ok, ale jak wstałem po chwili odpoczynku, to wyraźnie czułem, jak mi uda pracują — wyjątkowo opornie. Myślę sobie, że to było zbyt skomplikowane ćwiczenie, by odczuć coś więcej niż zmęczenie fizyczne. Nie od pierwszego kopa — aż taki genialny to ja nie jestem. Przede mną jeszcze nie jedna taka próba.
Ciekawie miałem w domu:
- I jak było? – Danusia interesuje się tym, co robię na treningach. Może mnie sprawdza?
- Fajnie…
- Rodor był?
- Dziś byłem sam.
- To co robiliście?
- Cały czas Lan Zha Yi.
- A co to jest?
- Pierwszy ruch z formy.
- Znów?! Kiedy ty się w końcu tego nauczysz? Tam, oprócz tego, jest chyba jeszcze kilka innych ruchów…
To jeszcze nie koniec testów. Spróbuję niedługo czegoś mniej skomplikowanego, może proste wymachy z dotykaniem barków? Zobaczymy, jaki będzie efekt… Bo może rację jednak miał Bruce Lee, mówiąc – „Nie boję się kogoś, kto ćwiczył dziesięć tysięcy kopnięć, bardziej boję się tego, kto przećwiczył jedno kopnięcie dziesięć tysięcy razy”.
1
Jeśli podoba Ci się moja twórczość i chciałbyś mnie wspomóc w realizowaniu pasji ćwiczenia i propagowania Tai Chi możesz mieć w tym niewielki udział.
Postaw mi kawę (kliknij obok).
Dziękuję.
Już myślałem, że KO -nie zmieniając barw- z łagodnego pandy przeistoczył się w drapieżnego ssaka morskiego ;]
Co do tych mono-ćwiczeń, to musiałbyś popatrzeć na trening taiji na Tajwanie, a nie tylko na emerytki po kursie z telewizji śniadaniowej. Chińczycy lubią wiedzieć co mają ćwiczyć, ile razy i jak długo, żeby przyszedł efekt 😉 Przy tym też uważam, że u nas zazwyczaj ćwiczy się za dużo rzeczy na jednym treningu i takie bardziej „zhuanxin” podejście ze skupieniem na kilku (2-3) wybranych elementach byłoby z pożytkiem dla ćwiczących. BTW w latach ’80 Andrzej Braksal miał na którymś treningu kazać przez cały jego czas zaciskać pięści na wyciągniętych do przodu ramionach. Ponoć w szatni chłopaki pomagali sobie nawzajem zakładać ubrania – lanzhayi? 😉
Wygląda na to, że w latach 80 materiał ludzki był lepszy/ A może był po prostu był młodszy niż obecny. Choć swoją droga zaciskanie pięści to ulubiona rozgrzewka Pedra (portugalesa) na treningach kija w YMAA. Nie cierpiałem ich choć doceniam. Zazwyczaj zajmowało mu to 10-15 minut. Zawsze myślałem że do kija to by się bardziej przydało poświęcić ten czas na skręty ciała. Coś jak wszelkie odmiany kurczaka z CJF. Ale to nie ja jestem nauczycielem kija.
Jakoś nie wyobrażam sobie takich monotreningow Chyba najbardziej różnorodne treningi mam na Tai Chi Hao. Czasami są i Pchające dłonie i miecz i forma nie licząc dziewięciu ćwiczeń (taki Jiben Gong) a nie mam wrażenie ćwiczenia po łebkach. Natomiast kiedy ćwiczę sam to najczęściej mniejszą ilość technik.