Kupiłem sobie książkę, przyszła pocztą. Danusia odebrała i już zbierały się nade mną czarne chmury, bowiem cena, którą zobaczyła na metce, wynosiła 20 000 PLN. Tak, słownie: dwadzieścia tysięcy złotych. Na szczęście szybko się zorientowała, że nie mogłem jej kupić. Magikiem nie jestem – nie mogę wydać więcej niż mi zostawia na tydzień na fajki (żarcik, zabije mnie, jak będzie to czytać).\
Wróćmy jednak do brzegu: co kupiłem i dlaczego? Mój zakup to książka pod tytułem „Chi Kung, wewnętrzne Kung-Fu” (pisownia oryginalna). To pozycja wydana w 1990 roku czyli jeszcze na długo przed tym jak zacząłem ćwiczyć. Ba! Na świecie nie było jeszcze Młodego. Jakiż to był piękny świat! W Legii grał Kosecki, Czachowski, Kowalczyk i Leszek Pisz. W Polsce premierę miał „Łowca Androidów”, a tu, w nakładzie 5000 egzemplarzy, ukazała się chyba pierwsza polska profesjonalna publikacja o Qi Gongu.
Jednak nie dlatego ją kupiłem. Chciałem ją mieć ponieważ jej współautorem jest Jacek Węgrzyk, z którym to ćwiczyłem swojego czasu w warszawskim YMAA. Drugi autor (zarazem główny) jest pewnie bardziej znany. Jest nim Tadeusz Gacki, człowiek który „zaprosił” do Polski mistrza Yang Jwing Minga. Po dziś dzień działa jako nauczyciel na Śląsku. Wróćmy jednak do Jacka. Gość miał też swój udział w pojawieniu się mistrza Yanga w Polsce (tu czytać). Ta znajomość odbija się na książce. Naprawdę widać na jakiej wiedzy wydawnictwo zostało oparte (to oczywiście żaden zarzut, wprost przeciwnie).
Jakiś czas temu wypatrzyłem tę pozycję na półce u Radka(1), ale skubany nie chciał odsprzedać. Nie pomogły żadne argumenty… Dał tylko przejrzeć treść. Szału nie ma. Pewnie te prawie 30 lat temu był, ale dziś… .
Qi Gong
W środku. No cóż… książka, po krótkim przeglądzie, od razu trafiła na regał. Ma dla mnie tylko wartość sentymentalną. Tekturowe okładki, szorstki papier i powielaczowa czcionka. Cieszę się, że trafiłem egzemplarz w idealnym stanie. Będzie czekała na półce, aż znów uda mi się spotkać Jacka i poprosić go o autograf. Może mnie jeszcze pamięta? Ostatecznie po jego kontuzji kolana, ja z kumplem nieśliśmy go na stołeczku do samochodu. Niestety, wtedy po tym zdarzeniu więcej już się na naszej sali nie pojawił. Najgorsze jest to, że kiedy to się stało, to właśnie ze mną krzyżował ręce (ale to nie ja mu to kolano załatwiłem, nie ja…).
1
Jeśli podoba Ci się moja twórczość i chciałbyś mnie wspomóc w realizowaniu pasji ćwiczenia i propagowania Tai Chi możesz mieć w tym niewielki udział.
Postaw mi kawę (kliknij obok).
Dziękuję.
Wielokrotnie zastanawiałem się jednak czy popełniliśmy jakiś błąd i na czym on polegał? Wiem tylko tyle, że trzeba uważać. Nie jesteśmy ani nieśmiertelni, ani niezniszczalni, co najwyżej niereformowalni.
Jacku, jeśli to kiedyś przeczytasz – wiedz, że ja dobrze wspominam nasze wspólne treningi i ogólnie poczytuję sobie naszą znajomość za zaszczyt.
I tak oto napisałem coś o książce, nie pisząc o niej właściwie żadnego słowa. Taka recenzja nierecenzja – jakież to taoistyczne.
PS. Książka była potem wznawiana. Na ładniejszym papierze i w lepszej edycji, ale ja polowałem na pierwsze wydanie. Takim to pokręconym snobem jestem.