Pomimo, że za sprawą Korony Kielce życie nadal nie wraca do normy, udało mi się wyrwać na kilka dni Tam Tam. Myślałem, że po przyjeździe spotkam więcej takich uciekinierów jak ja, chętnych do opuszczenia miast i innych ludzkich skupisk, ale o dziwo – nie. Wokół mnie praktycznie pustki. Jeszcze w dzień pojawiają się nieliczni ludzie. Na okolicznych działkach prowadzą jakieś, najczęściej budowlane prace, ale w nocy jestem tu praktycznie sam. Sam, bo Danusia w domu została. Dopilnowała tylko bym spakował do plecaczka najważniejsze rzeczy, odprowadziła na przystanek. Kazała nie przynosić wstydu we wiosce i odezwać się jak dojadę.
Miałem zatem trzy dni, żeby poleżeć w hamaczku, nagrać kilka filmów i poćwiczyć we własnym tempie. A przede wszystkim przetrawić kilka rzeczy, bo to był główny cel mojej wyprawy. Taaaak… bez TV i ze słabym netem życie okazuje się prostsze i ciekawsze zarazem.
śpiewające bicze
Nie mogłem wziąć ze sobą zbyt wielu rzeczy, bo wszystko co było mi potrzebne, musiałem targać na własnych plecach. Większość drogi, jak panisko, jechałem pociągami, końcowy etap podróży musiałem jednak odbyć na rowerze. Nie lubię roweru – szczególnie połączonego z plecakiem. Niby tylko trzy dni więc w zasadzie mogłem pojechać w tym, co na sobie – do ikony mody nie należę, ale chciałem ponagrywać filmy. Elektronika to niestety znak naszych czasów. Starałem się zabrać jak najlżejsze rzeczy, ale dużo lekkich rzeczy oznacza w sumie jedną ciężką. To takie filozoficzne odkrycie dnia.
Na szczęście, ćwiczenie kung-fu to nie siłownia. Żeby móc poćwiczyć, nie muszę tachać ze sobą masy ciężkiego sprzętu. Tak jak Ci ludzie na Polu Mokotowskim, których ostatnio obserwuję. Podziwiam ich za zapał, z jakim ponoć codziennie rozstawiają te ławeczki i stojaki na sztangę. Ja zawsze sobie znajdę możliwość poćwiczenia czegoś przydatnego. Póki mam buty i luźne ciuchy, mogę ćwiczyć praktycznie wszystko. Jedynym sprzętem treningowym, na który sobie pozwoliłem, był bicz. Ten cięższy, który ostatnio sprawia mi coraz więcej satysfakcji treningowej.
Wieczorami, stawałem sobie przed domkiem i słuchając żab, żurawi i całej reszty tego hałaśliwego białka, machałem niespiesznie biczem. Tak, by nie wystraszyć okolicznych zwierząt hukiem strzału. Nagle usłyszałem śpiew. To był tytułowy śpiew bicza. Słuchając dźwięków natury, zacząłem bezwiednie zmieniać kierunki ruchu ciała bicza (czyli tego sznurka przyczepionego do rękojeści). Przekładać go z ręki do ręki i zmieniać prędkość. To nawet nie był świst – końcówka bicza wprawiana w drżenie raczej furczała basowo niczym olbrzymi bąk. Wcześni Słowianie mieli taki instrument do odstraszania duchów. Kawałek cienkiej listewki na długim sznurku. Kiedy wprowadzić go w ruch obrotowy wydaje z siebie donośny warkot.
wieczorna muzyka
Zacząłem się tym dźwiękiem bawić. Kiedy przyspieszałem – dźwięk się podnosił, kiedy zwalniałem – robił się bardziej basowy. Poczułem w końcu, że bicz przestaje mi przeszkadzać. Że tak naprawdę nie muszę pilnować crackera (tego sznureczka na końcu ciała bicza – polska nazwa to trzaskawka), a wystarczy, że kontroluję rękojeść. To nie jest do końca to, o co walczyłem, bo tak naprawdę, to muszę dążyć, żeby kontrolować tylko własny środek ciężkości i tak go przenosić, by napędzało to bicz, ale i tak satysfakcja była olbrzymia.
Nie umiem jeszcze zagrać na biczu „snu o Warszawie”, ale drżyjcie wszyscy kibice drużyny przeciwnej. Zagram ja wam jeszcze kiedyś koncert. Żart oczywiście, rozwiązywanie sporów międzyklubowych dopuszczam tylko na boisku, w uczciwej walce jedenastu na jedenastu.
Najważniejszą obserwacją było to, że kiedy skupiałem się na dźwięku wydawanym przez bicz, nie było to tak fajne, jak w momentach, kiedy pozwalałem mu płynąć samodzielnie. Kiedy bardziej koncentrowałem się na żabach i trelach ptaków, których nawet nazwać nie potrafię (taki żółtawy wróbelek, ale nie kanarek, to jak się nazywa?) – bicz chodził sprawniej i jego śpiew był nomen omen – bardziej śpiewny. Kiedy tylko zwracałem na to uwagę, chociażby tylko po to, żeby napawać się dźwiękiem wydawanym przez broń, śpiew dławił się. Cracer zahaczał o ziemię lub o moje plecy i tracił dynamikę. Trzeba było sporego wysiłku, by słyszeć go, ale nie słuchać.
Wu Wei – niedziałanie
To chyba takie Wu Wei – niedziałanie. Cokolwiek to w końcu oznacza. Trzeba coś robić, tak by pozwolić na to, aby działo się to, co chcemy, by się zadziało, a nie starać się tego robić. Trzeba mieć więcej intencji niż kontroli. Truudne.
Chciałbym mieć kiedyś takie odczucie przy mieczu, albo przy innych broniach – ale to jeszcze trudniejsze. Ba, nawet w formach ręcznych, rzadko mi się udaje dotknąć chociażby takiego stanu. Bicz jest prostą bronią dla prostych ludzi (sorki Kooniu) – dzięki jego prostocie, względną biegłość w posługiwaniu się nim można uzyskać dosyć szybko. Z inną bronią nie jest tak łatwo.
I jeszcze jedno. Do niczego bym nie doszedł, gdyby nie to, że przy ostatnim spotkaniu (czyli w zasadzie na naszym drugim wspólnym treningu) Kooniu opowiedział o idei „baby crack”. Baby crack – czyli taki „pocałunek bobasa” polega na tym, by strzelać z bicza cicho. Bo w zasadzie każden głupi potrafi rozmachać bicz i strzelić – sztuką jest wydobyć strzał, stosując minimum siły, delikatnie – tak jak się całuje małe dziecko. Kooniu, nawet pewnie nie wie, jak bardzo wewnętrzną drogę bicza stworzył. Bo sam się po cichu z tego całego Tao podśmiewa. Jednak mnie pozwoliło to znaleźć więcej sposobności do strzału i bardziej cieszyć się samym poruszaniem bronią. Dzięki tej idei, zamiast nakręcać się fizycznością ruchu, rozpocząłem wędrówkę do jego sedna.
1
Jeśli podoba Ci się moja twórczość i chciałbyś mnie wspomóc w realizowaniu pasji ćwiczenia i propagowania Tai Chi możesz mieć w tym niewielki udział.
Postaw mi kawę (kliknij obok).
Dziękuję.
dziadowski bicz
No cóż, czasami trzeba zdobyć się na to, by samemu sobie pogratulować jakiegoś efektu – tak więc… Bez fałszywej skromności — brawo ja i polewaj.
Ka „słyszeć nie słuchać” O 😉