„Hej… ćwiczysz jeszcze ten styl Hao?” – spytał się mnie znajomy.
„Oczywiście. Regularnie” – odpowiedziałem zdziwiony. – „Dlaczego pytasz?”
„Coś ostatnio nic o tym nie piszesz…” – uśmiechnął się nieznacznie. – „Myślałem, że rzuciłeś”.
No fakt. Jak sobie zrobiłem zestawienie dwudziestu ostatnich wpisów, to króluje tam YMAAowski styl Yang wraz z Lao Jia. Raz tylko zrelacjonowałem wrześniowy trening w warszawskim Skaryszaku. Czemu więc tak? Nic się nie dzieje? Wprost przeciwnie.
Tylko że, nawet jeśli pomyślę sobie o tym, że warto byłoby napisać, zachęcić, bo może by się grupa powiększyła, to się zastanawiam, co napisać?
Bo jak wygląda trening… Na przykładzie ostatniego, środowego. Zaraz po przyjściu czasami chwilę pogadamy o czymś ciekawym. Najczęściej o Tai Chi, bądź zdarzy mi się opowiedzieć o jakimś moim wyjściu treningowym. Tego dnia krótko zrelacjonowałem wizytę w Muzeum Azji i Pacyfiku, a Andrzej Kalisz dorzucił do tego pewną ciekawostkę dotyczącą związków Qi Gongu i „wielkich” ksiąg taoizmu.
treningowa rzeczywistość

Ostatnio z okazji nowego Chińskiego roku Świni mieliśmy okazję spróbować ciasteczek ryżowych. Fajne były, takie chrupkie, nie za słodkie, a nawet z pewną nutą ostrości. Trzy rodzaje ich było, ale na te z wodorostami się nie załapałem. Może i dobrze, bo i tak mnie to wszystko w „biedra” idzie. Z symbolem świni jestem w jakiś sposób związany (chociaż według kalendarza to ja jestem koń, i to niczym ten indiański wódz — szalony), bo już kilka razy w życiu słyszałem, żem świnia (i skończone coś tam — kto by zrozumiał, co kobieta mówi w nerwach…). Czym sobie zasłużyłem na porównanie mnie do tego przemiłego, pożytecznego oraz inteligentnego zwierzęcia? Nie wiem, ale czuję się zaszczycony…
Andrzej Kalisz jest człowiekiem bardzo punktualnym. Rozpoczyna trening, przerywając nasze rozmowy czasami w najciekawszych momentach. Niekiedy w czasie rozgrzewki dorzuci jeszcze jedną, dwie ciekawostki na omawiany wcześniej temat. Najczęściej jednak ćwiczymy w ciszy, a on z nami. Jeśli akurat zapomni włączyć głośniczka z odgłosami natury, to słychać tylko nasze oddechy. Po krótkiej rozgrzewce (Andrzej nie stosuje jakichś zaawansowanych ćwiczeń rozciągających, co jest dla mnie pewną zagadką) przystępujemy do pięciu ćwiczeń. To podstawowe praktyki, które mają w nas wyrobić specyficzną pracę ciała oraz połączenie jej z oddechem i stanem umysłu (to ostatnie to moja obserwacja). Zajmuje nam to sporo czasu, bywa, że nawet cały trening. Wszak to podstawy, a jeśli się nad nimi pracuje, to wszystko później idzie łatwiej.

codzienność treningowa
Jeśli nie tłuczemy pięciu ćwiczeń non stop, to zabieramy się za formę. Na pierwszym treningu to krótka forma 37 ruchów. Ostatnio zrobiliśmy ją trzy razy. Raz, potem drugi duuuużo wooolniej, a potem sami bez ticzera jako prowadzącego. Kiedy skończymy wałkowanie formy, zaczyna się praca z jedną z czterech jej sekcji. Ćwiczymy ją w kółko, a Andrzej mówi nam, co zrobiliśmy źle (mógłby czasami powiedzieć „Ooo… To lepiej”, ale dobra, brak pochwał to ponoć chińska tradycja). Każdy pracuje sam we własnym tempie. Zdarza się, że kiedy jesteśmy zbyt oporni w zrozumieniu jakiejś sekwencji, to „za karę” robimy ją w kółko (Dan Cao — jak już kiedyś o tym pisałem) albo dla lepszego zrozumienia ćwiczymy jakąś aplikację. To drugie to naprawdę święto dla naszego małpiego umysłu, ale i stres, bo zawsze wtedy okazuje się, jakie to cienkie bolki jesteśmy.
Takim prawdziwym urozmaiceniem (prawie jak święto) jest powtarzanie formy z mieczem. Sala jest niewielka i nie mamy możliwości ćwiczyć jednocześnie, więc wykonujemy tę formę kolejno. Na szczęście forma jest krótka, więc każdy z nas spokojnie robi ją dwa razy i mamy czas jeszcze na korektę formy 37 ruchów. Inną odskocznią od rutyny jest ćwiczenie pchających dłoni.
Na tym kończy się pierwszy trening. Ja przyjeżdżam zawsze na dwa, bo godzinowo są one ustawione tak, że nijak nie wyrobię się po pracy do domu. Ćwiczę więc przez dwie jednostki treningowe.

W przerwie znów mamy czas na krótko pogadać zapytać, bądź wysłuchać jakiegoś fachowego komentarza (ja chyba nigdy nie spamiętam, kto u kogo ćwiczył). Czasami dworujemy sobie z siebie nawzajem, ja z Rodora lub on ze mnie. Jeszcze nigdy nie skończyło się to żadnym zwarciem, przerwy nie są aż tak długie ;).
szara praktyka
Drugi trening najczęściej zaczynam sesją dziewięciu ćwiczeń, to rozbudowana wersja pięciu (jak sam liczebnik wskazuje), a potem na tapetę trafia długa forma lub przystępujemy od razu do ćwiczenia jej fragmentu. Od ponad miesiąca szlifujemy pierwsze dwie sekcje (sekwencja ma ich osiem). Tym razem prowadzący ćwiczy razem z nami. Stoi jednak z tyłu, za nami. Pewnie po to, byśmy sami musieli ze sobą przepracować to, co się w formie dzieje. Tu rzadko pojawiają się jakieś korekty. Można spokojnie stosować te instrukcje, które dotyczyły formy krótkiej.
Na ostatniej sesji dowiedzieliśmy się, gdzie stopę wkręcamy za słabo, a gdzie za mocno. I cały trening powtarzaliśmy sekwencję, pracując nad tym elementem. Ze dwa razy tak się nad tym skupiłem, że wykonałem dwa pojedyncze baty z rzędu, co bardzo rozbawiło Rodora. Ot, jak to mało człowiekowi do szczęścia potrzeba, wystarcza pomyłka bliźniego :).
I co? Wszystko w zasadzie. Nudy. Regularna praca w oczekiwaniu na małe sukcesy. Tak małe, że czasami sami ich nie zauważamy (zobacz „Oświecenie w Tai Chi„). No i o czym ja mogę pisać? O tych kilku stopniach odchylenia stopy? A może ciekawe jest to, że często mylę ręce przy zielonym smoku wyłaniającym się z wody?
Jeśli podoba Ci się moja twórczość i chciałbyś mnie wspomóc w realizowaniu pasji ćwiczenia i propagowania Tai Chi możesz mieć w tym niewielki udział.
Postaw mi kawę (kliknij obok).
Dziękuję.
Tak przy okazji chciałbym oczywiście serdecznie zapraszam do rozpoczęcia przygody z Tai Chi stylu Wu. Naprawdę warto.

KO, ja nigdy z Ciebie nie dworuję, ja poważny człowiek jestem :P. A ostatnio rozbawił mnie twój pojedynczy bicz, bo sam się walnąłem robiąc zamiast ruchu z długiej ruch z 37 :D. Poczułem rozbrajającą solidarność pomyłek 😉
Qurcze też tak mam… jak zaczynamy robić formę to muszę sobie w myśli powtórzyć 5 razy którą będziemy robić. A potem i tak nie zapominam bo ten początek taki sam. W CJF Marek nas uczył jednej formrmy w dwóch wersjach. Mówię Ci pamięciowy koszmar.
Nie mogę znaleźć klucza do zapamiętywania…